czwartek, 7 lipca 2016

6. Bieg Trzech Wież - lekcja pokory w Prusicach

6. Bieg Trzech Wież w Prusicach
(fot. Michał Walczewski)
W sporcie nie zawsze wszystko układa się po naszej myśli. Scenariusze zmieniają się jak w kalejdoskopie. Potrafią sprawić miłą niespodziankę, a z drugiej strony bezwzględnie przekreślić przedstartowe ambicje. Przekonałem się o tym podczas 6. Biegu Trzech Wież w Prusicach. Niestety boleśnie...
Gdybym przed dniem 6 czerwca został zapytany o to na jakim dystansie mógłbym spodziewać się doznania kryzysu organizmu, to z całą pewnością nie wskazałbym biegu liczącego zaledwie 10 km. Skupiłbym się wyłącznie na maratonie. Tymczasem Prusice urosły do rangi najsłabszego występu spośród dotychczasowych. Pokonywanie 10 000 metrów przerodziło się w katorgę. Rolę główną odegrała ekstremalnie wysoka temperatura powietrza, która spowodowała moje osłabnięcie. Padający z nieba około 40 stopniowy żar był zbyt wymagającą przeszkodą. Nigdy wcześniej nie biegałem w upałach, co w 6. Biegu Trzech Wież wyszło jak na dłoni.

Przed wyruszeniem do boju byłem dobrej myśli. Zdawałem sobie sprawę z panujących warunków atmosferycznych, jednakże uzyskana pewność siebie dopisywała. Tydzień wcześniej we Wrocławiu ustanowiłem rekord życiowy na dystansie półmaratonu odnotowując czas 01:20:27 (4. PKO Nocny Wrocław Półmaraton - najlepszy z moich dotychczasowych biegów). Forma sportowa zwyżkowała. Wystartowałem nie kalkulując. Pierwsze 3 km przebiegłem ze średnią prędkością około 03:45 min/km. Następnie było już tylko gorzej. Zostałem za plecami Ukrainki, która jak się okazało zwyciężyła wśród kobiet. Z kilometra na kilometr słabłem coraz bardziej. Organizm wydawał się przygaszać, a nogi niczym obezwładnione plątały się między sobą. Kolejne osoby wyprzedzały mnie bez problemu. Biłem się z własnymi myślami. Sądziłem, iż mogę nie ukończyć zawodów. Starałem dodawać samemu sobie otuchy. W dotarciu do celu nie ułatwiał rodzaj podłoża. Spora część trasy wiodła kostką brukową oraz szutrem. Linię mety przekroczyłem z czasem ponad 45 minut. Prawie o 8 minut słabszym od rekordu życiowego (na kilometrze traciłem w granicach 44 sekund). Biorąc pod uwagę różnice czasowe na dystansie 10 km jest to tak ogromna dysproporcja, iż ciężko znaleźć jakiekolwiek porównanie. To tak jakbym przebiegł półmaraton w 2h zamiast w 1h 20min. Na prusickim rynku byłem załamany. Dobiegłem jako 51 zawodnik, podczas gdy planowałem walkę o miejsce w pierwszej dziesiątce. Po otrzymaniu medalu usiadłem w zacienionym miejscu. Momentalnie poczułem się słabo. Musiało minąć kilka minut, abym doszedł do siebie. Byłem cały mokry z potu i wycieńczony do granic możliwości.

 Niski numer startowy nie przyniósł szczęścia.
(fot. Monika Bartosik/Michał Walczewski)

Z Prusic wróciłem na tarczy. Nie dałem rady sprostać wyzwaniu. Podziwiam zawodników z czołówki, którzy ustanowili wyśrubowane czasy zupełnie nie poddając się działaniu niekorzystnej aury. Upał okazał się zabójczym przeciwnikiem, a brak doświadczenia był widoczny. Nie pomogło odpowiednie przygotowanie w postaci okularów przeciwsłonecznych, czapki z daszkiem, lekkiego ubioru oraz kremu z filtrem. Organizm nie był zaadoptowany do wysiłku w tego typu warunkach.

Nasza liczna reprezentacja Klubu Biegacza Sobótka.
(fot. Leon Dubij)

Z perspektywy czasu nie żałuję, iż pierwsze kilometry przebiegłem szybkim tempem. Zaryzykowałem w myśl zasady wszystko albo nic. Pragnąłem wywalczyć czołową pozycję, a zarazem utrzymać dobrą passę z poprzednich biegów. Nie interesowało mnie miejsce w drugiej bądź trzeciej dziesiątce. Tym razem się nie udało. Pozostała lekcja pokory połączona z wyciągniętym doświadczenie na przyszłość. Mam nadzieję, iż w kolejnych startach odbuduję się psychicznie. Może w zbliżającym się 26. Międzynarodowym Biegu po Plaży w Jarosławcu?

Zapis biegu:
- Polar Flow.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz